2016-05-03

Zyski pod żaglami

Prowadzenie szkoły wind- i kitesurfingu to walka z żywiołami: wodą, wiatrem i człowiekiem. Żeby zarabiać, trzeba umieć poskromić wszystkie trzy.

Zyski pod żaglami fot. Pixabay

Większość szkół wind- i kitesurfingu ma wspólny mianownik w postaci właścicieli z zawodniczą przeszłością. Ludzie, którzy raz związali swój los z wodnym szaleństwem jako wyczynowcy, często pragną pozostać blisko niego nawet po tym, jak ich kariery sportowe dobiegną kresu. Tak było z Marzeną Okońską, która w latach 90. wielokrotnie sięgała po mistrzostwo Polski, a nawet stawała na podium mistrzostw świata. W 2004 roku postanowiła podzielić się swoim doświadczeniem, otwierając szkołę windsurfingu w Pucku.     

Przejście do szkolenia adeptów windsurfingu było dla mnie naturalną drogą. Tym bardziej że wcześniej ukończyłam studia na kierunku wychowania fizycznego i zdobyłam dyplom trenera żeglarstwa sportowego – wspomina surferka.

Na głębokich wodach

Otwarcie szkoły windsurfingu wiąże się z koniecznością znalezienia odpowiedniej lokalizacji. To nie lada wyzwanie, bo nawet jeśli trafimy na akwen z dobrymi warunkami wiatrowymi, to pozostanie pytanie, czy nie został on już obsadzony przez konkurentów.

Akwen musi być bezpieczny i oferować łatwe dojście do wody, ale oprócz tego dobrze, żeby był w pobliżu jakiejś aglomeracji miejskiej. Bo co z tego, że ulokujemy szkołę nad pięknym jeziorem, skoro w pobliżu nie będzie żadnych turystów czy wczasowiczów – tłumaczy Okońska.

Jej szkoła działa u wybrzeża Zatoki Puckiej – windsurfingowej mekki środkowej Europy. Zatoka ma tę cechę, że od strony Mierzei Helskiej jest bardzo płytka, toteż adepci wodnych sportów nawet jeśli wpadają do wody, to rzadko kiedy tracą grunt pod nogami. Dlatego uchodzi za idealne miejsce na naukę.

Szkoła Na Fali powstała jednak w Pucku, a z tej strony zatoka jest już znacznie głębsza.   

Niektórzy pukali się w czoło, słysząc, że otwieram szkołę akurat w mieście, które przecież nie uchodzi za duży ośrodek wakacyjny. A jednak dzięki temu uniknęłam bezpośredniej konkurencji ze strony największych szkół na półwyspie. Poza tym zawsze powtarzam, że u mnie się uczy, jak pływać na desce, a nie jak brodzić z nią w płytkiej wodzie – uśmiecha się Okońska.

Chęć otwarcia szkoły musimy zgłosić do Urzędu Morskiego, który sprawdzi, czy nasza placówka posiada odpowiednie środki bezpieczeństwa. O ile wydatki na kamizelki ratunkowe nie robią wrażenia w morzu kosztów związanych z zakupem desek i żagli, to tego samego nie da się powiedzieć o motorówce, która również musi znaleźć się na stanie szkoły.  Tanią łódź da się kupić już za 2-3 tys. zł, ale warto wziąć pod uwagę warunki, w jakich przyjdzie nam jej używać.

W moim przypadku motorówka bywa potrzebna przy dużym wietrze i wysokiej fali. Silnik, który ma poradzić sobie w takich warunkach, powinien mieć minimum 30 koni mechanicznych, a sama łódź nie mniej niż 3,5 m długości, żeby kursanci się zmieścili. Taka motorówka może kosztować od 25 tys. zł wzwyż. Nie warto oszczędzać, bo łódź jest potrzebna praktycznie zawsze, gdy zrywa się większy wiatr – mówi Okońska.

Szkoleniowa armada

Sezon trwa od czerwca do sierpnia. Okres żniw dla większości szkół wodnego szaleństwa przebiega w rytm dwutygodniowych turnusów. Marzena Okońska co rok organizuje sześć, a na każdy przybywa ok. 15 osób. Kolejne 50-60 osób przychodzi z doskoku.

To przeważnie rodziny wypoczywające w okolicy, które chcą zobaczyć, czym w ogóle jest windsurfing, stanąć na desce, zobaczyć, z czym to się wiąże – mówi.

Kiedyś istotną część przychodów szkół stanowiły wpływy reklamowe. Siedziba to idealne miejsce, by na widoku kursantów umieścić flagi i banery producentów. Dziś jednak firmy zatamowały strumień wydatków na reklamę, toteż obroty szkół ze sprzedaży powierzchni reklamowej stanowią już tylko marginalny procent wszystkich przychodów, sięgający raptem kilkuset złotych miesięcznie.

Ile trzeba mieć, by zacząć? Zdaniem Marzeny Okońskiej, na niewielkich jeziorach (jak np. na Żarnowieckim, gdzie pomagała uruchomić szkołę znajomemu) wystarczy już kilka zestawów desek z żaglem, by wystartować ze szkoleniem. Koszt deski to 2-3 tys. zł, pędnika (żagla z masztem i bomem) – ok. 2 tys. zł. Warto jednak przewidzieć rezerwę na serwis sprzętu. Choć nie starzeje się on szybko, to w trakcie sezonu jest mocno eksploatowany. O ile uszkodzenia desek zdarzają się rzadko, to już żagle są na nie bardziej podatne. Wystarczy, że ktoś zamiast do wody spadnie z deski właśnie na pędnik i porwie materiał. Szkoła Na Fali ma do dyspozycji 50 kompletów desek z żaglem, a właścicielka dogląda sprzętu na własną rękę.

Po sezonie mam zwykle około pięciu desek do naprawy. To nie jakaś wyjątkowa trudność. Co do reszty sprzętu, to mam umowę z żaglomistrzem, któremu co jakiś czas zawożę uszkodzone żagle – mówi właścicielka.

Żagle kontra latawce

Adam Staszkiewicz, założyciel szkoły Boards, twierdzi, że rosnąca popularność kitesurfingu odcisnęła swoje piętno na rynku.

Szkoły z ofertą ograniczoną wyłącznie do windsurfingu w zasadzie już nie powstają. Ci, którzy do tej pory szkolili wyłącznie na deskach z żaglem, wprowadzają do oferty kite’y – mówi były zawodnik. – To wynika również z kwestii organizacyjnych. Przy szkole windsurfingu potrzebujemy miejsca do przechowywania sprzętu, a przy kitesurfingu nie, ze względu na mniejsze gabaryty sprzętu. To z kolei przekłada się na niższą kwotę inwestycji. Poza tym szkolenie na kite’ach ma formę indywidualną, a nie grupową, jak w przypadku windsurfingu. Nie da się uczyć kilku osób jednocześnie. Siłą rzeczy wystarczy więc mniejsza liczba sprzętu.

Szkolenie windsurfingowe daje większe „efekty skali”. Gros kursantów na polskich akwenach to uczestnicy kilkudniowych obozów.

Obóz windsurfingowy jest łatwiej zorganizować, bo w tej dyscyplinie można szkolić się niemal w każdych warunkach. Kite jest pod względem pogody znacznie bardziej wymagający. Przy małym wietrze można ćwiczyć równowagę na desce, ale już latawiec nie wzbije się w powietrze. Niestety, w przypadku kite’ów zdarzają się takie sytuacje, że zajęć nie ma nawet przez tydzień, bo pogoda na to nie pozwala – tłumaczy Staszkiewicz.

Marzena Okońska dodaje, w szkołach windsurfingu zmienił się klient – kiedyś na kursy zapisywali się w większości dorośli, teraz więcej jest dzieci. Sama współpracuje z zaprzyjaźnioną szkoła kite’ów, wzajemnie polecają swoje usługi. Jednak kitesurfingu do oferty nie wprowadza, bo nie ma doświadczenia w tej dyscyplinie, a według niej dobrych instruktorów nie ma zbyt wielu.

Zrobienie papierów na kite kosztuje kilkaset euro, a jakość szkoleń instruktorów jest marna. Rzadko kto po standardowym kursie reprezentuje wysoki poziom – przyznaje.

Nie dla szczurów lądowych

Część wiedzy, którą trzeba przekazać kursantom, jest wspólna dla obu dyscyplin. Dotyczy to m.in. teorii żeglowania, np. dlaczego deska windsurfingowa i kite’owa w ogóle płynie. Wykłady teoretyczne czy nauka taklowania sprzętu (czyli odpowiedniego przygotowania „do akcji”) stanowią nieodłączny element szkolenia. Dlatego planując przestrzeń w szkole, warto zadbać o choćby niewielką salę, gdzie będzie można poprowadzić lekcje podczas gorszej pogody. Jeśli słońce dopisze, wykłady mogą odbywać się w plenerze. W każdym razie szkolenie wymaga odpowiednio wykwalifikowanych instruktorów, a tu deficyty nie są wcale mniejsze niż w przypadku trenerów kite’owych.

Ich liczba zależy od sezonu i tego, ilu mamy kursantów. W mojej szkole zatrudniam kilku profesjonalnych trenerów, ale są też studenci, którzy uzupełniają kadrę w najgorętszym okresie. O dobrych specjalistów od szkolenia nie jest łatwo, dla większości jest to sezonowa praca, a sezon w Polsce trwa krótko. Warto jednak przyłożyć się do rekrutacji, bo to od instruktorów zależy renoma szkoły – mówi przedsiębiorca.

Dlatego Marzena Okońska nie patrzy na papiery, ale każdemu kandydatowi robi własny test.

Muszę zobaczyć, jak pływa, jak radzi sobie na silnym wietrze. Zdarzało się, że kandydat miał niezłe CV, a na wodzie okazywało się, że ledwie potrafi utrzymać się na desce – przyznaje instruktorka.

Jej zdaniem, prowadzenie szkoły windsurfingu jest trochę jak poskramianie żywiołów: wody, wiatru i człowieka.

Wielu kursantów to, niestety, ludzie nieodpowiedzialni, którzy za nic mają polecenia instruktorów i wszystko wiedzą lepiej. A przecież w grę wchodzi bezpieczeństwo, za które ostatecznie odpowiada właściciel szkoły – podkreśla właścicielka Na Fali. – Dlatego nie wyobrażam sobie, by do tego biznesu brał się ktoś bez doświadczenia w sportach wodnych. Takie przypadki się zdarzały, ale zwykle kończyły się klapą.

Grzegorz Morawski
Grzegorz Morawski dziennikarz