2017-08-26

Biznes na studiach

Przedsiębiorczy studenci potrafią połączyć studia z prowadzeniem własnego biznesu. Gdy ich koledzy i koleżanki z roku szukają pracy, oni zazwyczaj sami są już pracodawcami.

Biznes na studiach fot. Fotolia

Nie czarujmy się – prowadzenie firmy na studiach to dużo dodatkowej pracy. Trzeba jednocześnie dbać o biznes, szukać klientów, realizować zamówienia i... zaliczać sesje. Jednak i tak większość studentów godzi dziś naukę z pracą zarobkową, pracując głównie jako kelnerzy, barmani czy sprzedawcy w sklepach. Dorabiają głównie popołudniami lub weekendami. Czy nie lepiej ten czas i energię zainwestować w rozwijanie własnego biznesu?

W ubiegłym roku w Polsce studiowało 1,4 mln osób. Ile z nich prowadzi własne firmy? Dokładnie nie wiadomo. – W ramach Akademickich Inkubatorów Przedsiębiorczości, wspierających młodych przedsiębiorców, działa w Polsce około 2 tys. firm – mówi Kacper Różyński, koordynator AIP na dwóch warszawskich uczelniach: Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego oraz Uczelni Łazarskiego. – Z czego w Warszawie 700. Jednak nie wszystkie są prowadzone przez studentów. Z pomocy AIP mogą skorzystać wszyscy młodzi przedsiębiorcy, którzy chcą założyć firmę. Niekoniecznie muszą to być osoby studiujące. Szacujemy, że studentów jest 40-50 procent.

Z akademika na salony

Karol Walczak zaczął zarabiać już na początku studiów na warszawskiej SGGW.

Wykorzystując boom na sprzedaż laptopów, a zarazem słabo rozwinięty rynek akcesoriów, postanowiłem sprzedawać plecaki i torby do laptopów – opowiada. – Mój przyjaciel zajmował się ich produkcją, a ja sprzedażą. Na początku raczej hobbystycznie, wśród studentów z mojego akademika. Ale widząc, że zapotrzebowanie jest naprawdę duże, otworzyłem prosty sklep internetowy Plecaki24.pl. Potem kolejny, już bardziej profesjonalny.

Wkrótce pojawili się klienci biznesowi, pytający o plecaki z nadrukami reklamowymi. Przyjaciele zaczęli więc takie produkować. Szybko doszły do tego również inne gadżety reklamowe.

To był najważniejszy okres w rozwoju firmy, bo trzeba było połączyć studia dzienne (II rok) z rozwijaniem pierwszego biznesu – wspomina Karol Walczak. – Kluczowy okazał się dla mnie akademicki inkubator przedsiębiorczości, działający na mojej uczelni. Dzięki temu moja firma miała już swój adres, biuro, a przede wszystkim odciążyło mnie to od spraw administracyjno-księgowych. Tymi rzeczami zajmowały się inkubatory, pozwalając mi skupić się na tym, co najważniejsze, czyli rozwijaniu biznesu. Wtedy też zatrudniłem pierwszego pracownika.


Po skończeniu studiów Karol Walczak całkowicie poświęcił się rozwojowi firmy Euro Promotion. Produkcję zorganizował w rodzinnym Nowym Targu (poszerzając coraz bardziej asortyment), a w Warszawie rozwinął biuro handlowe.

Dziś obsługujemy klientów z całej Polski i zza granicy, poprzez 10 stron internetowych. A w budowie są kolejne. W tym roku obchodzimy 10-lecie istnienia – mówi. – W tym czasie miałem przyjemność dostarczać gadżety małym firmom, ale też znanym markom, takim jak: Orange, Sephora, Carrefour, Iveco, Jaguar czy BMW. Obsługiwałem też kilka ministerstw, Kancelarię Premiera, muzea, Sejm,  uniwersytety… Jak obliczyłem, od początku działalności wykonaliśmy ponad 6 mln smyczy reklamowych.


Gdy zaczynał, jego kapitał zakładowy wynosił  zero złotych. – I 100 proc. motywacji – śmieje się Karol Walczak. – Na początku wystarczył  pomysł, czas, dostęp do internetu. Sklep internetowy potrafiłem zrobić sam. Dopiero z czasem, widząc, że model biznesowy zdaje egzamin, warto zainwestować w rozwój: kolejne witryny, reklamę i sprzęt.

Firma bez granic

Stolik do kawy w kształcie Warszawy? A może Stanów Zjednoczonych? To specjalność Karola Wójcika, obecnie studenta III roku ekonomii. Pracować zaczął już na I roku studiów. – Współpracowałem ze znajomym, który prowadził taką „drewnianą manufakturę”, robiąc ręcznie różne drobiazgi z drewna – opowiada. – Nie miałem dużo rzeczy na głowie: prowadziłem fanpage, zajmowałem się stroną WWW, organizowaniem udziału w targach. Nie przeszkadzało mi to zupełnie w studiowaniu.

Pomysł jego autorskiego biznesu narodził się przypadkowo. Na targi przygotowali stolik z blatem w kształcie granic Gruzji. Niestety, był za mały, kompletnie się nie sprawdził. – Ale moi rodzice zasugerowali mi wtedy, że stoliki w takim kształcie: granic miast czy państw, to dobry pomysł. Sami pracują w nieruchomościach, zajmują się wynajmem mieszkań i twierdzili, że chętnie ustawiliby takie stoliki w tych mieszkaniach – wspomina Karol Wójcik.
Rozstał się z dotychczasowym wspólnikiem i na początku tego roku założył własną firmę Holdis. Uruchomił profile w mediach społecznościowych, założył sklep internetowy, konta na platformach internetowych pośredniczących w sprzedaży (np. Pakamera.pl, DaWanda.pl). – Mamy stałą ofertę, ale przede wszystkim robimy stoliki na indywidualne zamówienia – podkreśla.

Pierwszy był w kształcie Warmii i Mazur. Inne w kształcie Warszawy, Londynu, Sycylii, a ostatnio Radomia i Kętrzyna, z wygrawerowanymi głównymi ulicami. Dla Ochnik Development Holdis zrobił dwa duże stoliki w kształcie Warszawy, z wygrawerowanymi granicami dzielnic. – Tylko jednego zamówienia nie udało nam się zrealizować. Stolika, w którym miała rosnąć roślina i na dodatek miała też tam znaleźć się woda, imitująca rzekę – przyznaje właściciel Holdis.

Drewno na stoliki sprowadza z Mazur. Na początku blat był wycinany ręcznie, za pomocą wyżynarki. Teraz Karol Wójcik zleca to firmie, z którą współpracuje. Sam natomiast wykańcza blaty, szlifuje, impregnuje, maluje. Do blatów montowane są metalowe nogi, też robione na zamówienie. – Mam pracownika, któremu w razie potrzeby mogę zlecić prace wykończeniowe, ale na razie sam daję radę – mówi. – Jednak mam coraz więcej pracy. Właśnie zaczynam sprzedaż zagraniczną, myślę o wejściu na rynek brytyjski. Chyba będę musiał zatrudnić kogoś do promocji marki, prowadzenia sklepu internetowego.

Biznes finansuje z własnej kieszeni. Na początku z zapłaty za jedno zamówienie kupował towar na kolejne. Teraz już może zrobić mały zapas materiałów. Do oferty wprowadził również biurka i stoły na wysokich nogach. Na razie ta działalność nie jest jego jedynym źródłem utrzymania. Ma też inne prace, dorywcze, z których może dofinansowywać firmę. Karol Wójcik jeszcze nie wie, czy Holdis to jego plan na życie. – Nie myślałem nigdy, że będę zarabiał, robiąc meble. Ale kto wie?

Za młodzi na kredyt

Michał Janiszewski i Mateusz Pawełczuk studiują medycynę. Obaj przez cała studia chętnie angażowali się w dodatkowe działania. Mateusz pracuje dla Centrum Nauki Kopernik, koordynując różne projekty, zwłaszcza związane z medycyną. Michał jest koordynatorem warsztatów dla dzieci. Poznali się rok temu i okazało się, że niezależnie od siebie wpadli na ten sam pomysł – organizowanie warsztatów medycznych dla dzieci i młodzieży w wieku od 10 do 16 lat. – To będzie taka medycyna dla najmłodszych – mówi Michał Janiszewski. – Będziemy ich uczyć anatomii, zapoznawać z pracą ludzkiego organizmu, jego możliwościami, chorobami. Z naszego rozeznania wynika, że na rynku nie ma jeszcze takiej oferty.

Twórcy Akademii Młodego Medyka chcą sięgać po nowoczesne technologie. Na drukarce komputerowej 3D będą wykonywać trójwymiarowe modele, np. kończyn, które każde dziecko nie tylko będzie mogło obejrzeć, ale też zabrać do domu. Kolejny pomysł to wykorzystanie okularów do wirtualnej rzeczywistości, dzięki którym będzie można zobaczyć np. procesy zachodzące w organizmie. W tej chwili twórcy Akademii są na etapie rozkręcania biznesu i poszukiwania klientów.

Kierujemy swoją ofertę do klientów indywidualnych, więc teraz chcemy dotrzeć do rodziców, którzy są zainteresowani inwestowaniem w rozwój swoich dzieci – wyjaśnia Michał Janiszewski. – Promujemy się na Facebooku, blogach parentingowych. Oczywiście, będziemy też posługiwać się standardowymi metodami, takimi jak plakaty czy ulotki, ale uważam, że dziś media społecznościowe i internet w ogóle to podstawa. Oprócz organizacji warsztatów zajmujemy się także produkcją modeli w technologii 3D. Na te usługi mamy już pierwszych klientów.

Szukając pieniędzy na inwestycję, Michał i Mateusz pomyśleli o kredycie.

Okazało się jednak, że jesteśmy za młodzi, żeby dostać kredyt bez hipoteki. Sfinansowaliśmy więc wszystko z własnych oszczędności – mówi Michał Janiszewski. Kosztowało ich to około 15 tys. zł. Największym wydatkiem był zakup drukarki 3D oraz dobrego komputera do jej obsługi. – Korzystamy ze wsparcia Akademickiego Inkubatora Przedsiębiorczości – dodaje Janiszewski. – Mamy do dyspozycji dział prawny, księgowość i dużą bazę mentorów, którzy mogą podpowiedzieć, jak prowadzić biznes.

Z przyczepy w świat

Marcin Szworak wraz z Przemysławem Tymczyszynem i Marcinem Kurpielem stworzyli gastronomiczną markę Makarun Spaghetti and Salad. Zaczynali od jednej przyczepy gastronomicznej, którą postawili w miasteczku akademickim AGH. Teraz franczyzowe lokale z ich szyldem otwierają się w całej Polsce, a niedługo też w Europie. – Na początku studiów, a nawet wcześniej, interesowałem się giełdą – opowiada Marcin Szworak. – Na II roku studiów, jako podróżnik i pasjonat turystyki, stworzyłem portal turystyczny. Udało mi się go sprzedać, dzięki czemu miałem pieniądze na kolejne inwestycje.

Był na V roku studiów, gdy z przyszłym wspólnikiem (wówczas studiującym elektroniczne przetwarzanie informacji) wpadli na pomysł nowego biznesu.

Oglądaliśmy zdjęcia  z naszych podróży. Przemek opowiadał m.in. o tym, że w Stanach Zjednoczonych wielką popularnością cieszą się punkty z jedzeniem na wynos. Mówił, że dobrze byłoby stworzyć też w Polsce coś podobnego. Żeby było szybko, tanio, ale też zdrowiej niż w typowych fast foodach – wspomina Marcin Szworak. – W którymś z krajów Przemek widział podawane w ten sposób spaghetti. Na tej bazie oparliśmy pomysł naszego biznesu.

W pięć miesięcy stworzyli projekt. Na początku nie było łatwo. Trzeba było zmierzyć się z szukaniem dostawców, negocjowaniem cen i … sanepidem. – Inspektorzy nie mogli zrozumieć, że w przyczepie gastronomicznej można zrobić spaghetti – śmieje się Marcin Szworak. W końcu jednak zrozumieli. Wspólnicy kupili używaną przyczepę i postawili ją na nieużytkowanej w ogóle działce na terenie miasteczka akademickiego AGH. Musieli doprowadzić w to miejsce media, wyciąć kilka drzew, położyć bruk. – Dziś na tej samej działce stoi stale od 7 do 12 food trucków. A jej właściciel jest nam wdzięczny, sam zresztą prowadzi tam cztery punkty gastronomiczne – dodaje Marcin Szworak.

Na inwestycję wydali w sumie 60 tys. zł – z własnych oszczędności, pożyczek od rodziny. Ich pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Przed przyczepą, która wystartowała w maju 2012 roku, codziennie ustawiały się kolejki, o pomoc w obsłudze musieli prosić znajomych, rodzinę. Trzy miesiące później otworzyli drugi punkt, przy jednej z głównych ulic Krakowa, za następne dziewięć miesięcy kolejny. Szybko zdecydowali się na rozwój w modelu franczyzowym (w międzyczasie rozeszły się ich drogi z trzecim wspólnikiem). Przyznaje, że na starcie popełnili sporo błędów. Wyliczyli nawet, że summa summarum kosztowały ich one jakieś 100-150 tys. zł na głowę. – Cały czas wierzę w firmę, choć nie zawsze jest łatwo. Kiedy jednak spojrzę na wszystko z boku, to widzę, jaki odnieśliśmy sukces – przyznaje współtwórca Makaruna. – Ze studenckiego start-upu staliśmy się marką, która właśnie wchodzi na rynki europejskie. Dziennie obsługujemy kilka tysięcy klientów.

Wsparcie w starcie

Gdzie studenci mogą szukać pomocy, gdy myślą o własnym biznesie? Przede wszystkim we wspomnianych już inkubatorach przedsiębiorczości, które działają przy uczelniach.

Po pierwsze, mogą skorzystać z naszej osobowości prawnej, czyli nie muszą rejestrować firmy, a tym samym płacić ZUS-u – informuje Kacper Różyński. – Korzystają u nas z pełnej księgowości, mają dostęp do porad prawnych, coachingu. Mamy dużą bazę mentorów, którzy mogą wesprzeć ich radą i swoim doświadczeniem. Udostępniamy też miejsce pracy, wraz z salą konferencyjną i niezbędnym sprzętem, nie trzeba więc inwestować w biuro. Młody przedsiębiorca może skupić się tylko na sprzedaży produktu czy usługi. Pomagamy mu także w promocji.

Korzystanie z pomocy inkubatora kosztuje 300 zł miesięcznie. Jednak nie wszystkie pomysły muszą zostać zaakceptowane. Na wstępie przechodzą weryfikację, podczas której ocenia się, czy mają szanse przebicia się na rynku, czy są dopracowane.

W naszej bazie firm  mamy m.in.: programistów, lektorów, doradców biznesowych, dietetyków, grafików, osoby zajmujące się rękodziełem, a nawet wyprowadzaniem psów – wylicza Kacper Różyński. – Zależy nam zwłaszcza na projektach technologicznych i innowacyjnych, jak np. gogle do wirtualnej rzeczywistości. Zwykle jednak studenci skupiają się na standardowych pomysłach na działalność, ale szukają w nich jakiejś niszy, np. jeśli korepetycje, to nie dla słabszych uczniów, ale dla tych wybitnie zdolnych, olimpijczyków, którzy jeszcze chcą podnieść swój poziom.

Przedsiębiorczość za młodu

Według Marcina Szworaka, przedsiębiorczości powinno się obowiązkowo uczyć nawet nie na studiach, ale już w podstawówce.

Rekrutujemy osoby, które dopiero co skończyły studia, te najlepsze. Jednak w przypadku wielu świeżo upieczonych absolwentów, ich głównym problemem jest schematyczne myślenie i brak doświadczenia w prowadzeniu działalności gospodarczej – uważa. – Stąd znalezienie odpowiedniego pracownika nie jest takie proste. Niestety, dla znacznej liczby Polaków marzeniem wciąż jest praca w urzędzie, na średnim stanowisku.

Zdaniem Karola Walczaka, studia to idealny okres, by założyć firmę.

Człowiek ma mniej zobowiązań, nie musi jeszcze spłacać kredytu na mieszkanie, utrzymywać rodziny. Ewentualna porażka mniej zaboli – przekonuje. – To też świetny moment, by się przekonać, czy nadajemy się do prowadzenia własnego biznesu. Wszak nie każdy musi być przedsiębiorcą, bo być może lepiej odnajdzie się w pracy na etacie. Po zakończeniu studiów większość moich znajomi rozsyłała CV, szukając pracy. A ja? Ja przyjmowałem CV od innych.

Wcześnie założona własna firma uczy organizacji pracy, samodyscypliny, zarządzania ludźmi, komunikacji z nimi, szukania klientów, technik sprzedaży. Daje przewagę nad tymi, którzy dopiero po odebraniu dyplomu zaczynają rozglądać się na rynku pracy. – Firma na studiach może oznaczać dużo wyrzeczeń – przyznaje Kacper Różyński. – Ale też prowadzenie własnego biznesu jest najlepszą szkołą, jaką możemy przejść.

Monika Wojniak-Żyłowska
Monika Wojniak-Żyłowska dziennikarz